Aby blog sobie żył, gdy brak okazji na dłuższy wypad, tworzę kategorię ev'ryday normal ride. Będą tu trafiać wpisy z, jak sama nazwa wskazuje, codziennej, zwykłej jazdy. Rzadko będzie zdarzać się tutaj coś ciekawego, ale przynajmniej podbiję sobie statystyki :)
Jak wygląda zwykła normalna jazda? Trasa to Naramowice - Paderewskiego - Naramowice, czyli do pracy i z pracy. Przy okazji wrzucę nieco zdjęć z trasy i nieco ją opiszę, a teraz po prostu mapka:
To nie tak, że dopiero teraz zacząłem jeździć na rowerze do pracy. Udawało mi się to plus minus od połowy czerwca, z przerwami na wyjazdy urlopowe oraz inne przeszkody, które z czasem eliminuję. (Mam na myśli przeszkody typu: (i) nie chce mi się; (ii) za późno wstałem aby jechać rowerem; (iii) mam bilet na autobus, to pojadę autobusem; (iv) jestem niewyspany (to inna kategoria niż (i) i (ii)); (v) mam ciężki bagaż; (vi) pogoda nie ta.) Niestety, nie byłem zbyt skrupulatny w odhaczaniu dni rowerowych, więc sierpień pozostanie nieuzupełniony. Wrzesień natomiast - to co innego.
Start z garażu, gdzie zostawiliśmy rowery w sobotę. Potem: Morasko, Złotniki, Kiekrz, Jezioro Strzeszyńskie, Rusałka, Park Sołacki, Księcia Mieszka, Rondo Solidarności, Murawa, Naramowicka i do domu:
Wpis trochę ascetyczny, ale na pewno jeszcze coś w tym temacie się na blogu pojawi. Zrobiona trasa podsunęła mi pewien pomysł... :)
To ostatni wpis mojej poznańsko-gdańskiej wycieczki. Nie zdarzyło się nic szczególnego, poza śniadaniem z Kasią w Manekinie na Przymorzu i przejazdem Grunwaldzką na dworzec pkp w Oliwie. Trasa tegoż poniżej:
Za bilet rowerowy zapłaciłem śmiesznie mało, chyba 7 złotych. O dziwo, pociąg miał przedział rowerowy. Miałem w planach pilnowanie roweru na każdej ze stacji, ale sen szybko zweryfikował te plany.
Na koniec oczywiście trzeba było dostać się z dworca na Naramowice. Czekam z utęsknieniem na jakieś ułatwienia dla rowerzystów na trasie do Cytadeli, chociażby przez aleje Niepodległości, ale chyba się jeszcze naczekam. Najważniejsze, że dotarłem bez przeszkód.
Nie, następnego dnia do pracy nie pojechałem rowerem.
Ten wpis to tak naprawdę okazja do zebrania w jednym miejscu podziękowań dla wszystkich, bez których wypad nie byłby możliwy/byłby możliwy, ale byłby mniej udany. Może chronologicznie:
1) Łukaszowi za nieświadome zasianie pomysłu w mojej głowie, żeby coś takiego popełnić; 2) Gumisiowi za wspólne jeżdzenie po Poznaniu i przygotowania, które wcale krótko nie trwały; 3) Dembowi za namierzanie mnie z Bydgoszczy; 4) Marietcie i Dembowi za pit stop w Bydgoszczy; 5) Dembowi za pomoc w dniu deszczowym; 6) Rodzicom za pit stop w Grudziądzu; 7) Tacie za osuszenie mokrych ciuchów i smar; 8) Mamie za pomoc w walce z urzędami i transport za Grudziądz; 9) Łukaszowi za wspólną jazdę do Gdańska; 10) Ewie i Łukaszowi za pit stop na Osowej; 11) Łukaszowi za wiele cennych rowerowych uwag; 12) Cioci Ani za wspólny obiad; 13) Kasi za piątek, sobotę i niedzielę.
Mimo tego, że piątek skończył się o piątej rano, sobota również okazała się rowerowa.
Tym razem miałem okazję przejechać się ścieżką rowerową wzdłuż plaży. Łukasz ostrzegał mnie przed tą trasą, opisał ją zresztą na swoim blogu jako pozwalającą na osiąganie zawrotnych prędkości do 15 kilometrów na godzinę. Mimo wszystko i tak chciałem spróbować tamtędy przejechać, trasa ta bowiem nęciła mnie i kręciła za każdym razem gdy lądowałem w Brzeźnie.
Klif Orłowski to jedna z moich trójmiejskich białych plam - miejsc, gdzie nie byłem, a które odwiedzić warto. Udało się nam więc połączyć nadmorską ścieżkę z wypełnieniem tejże białej plamy. Win-Win w najczystszej postaci, a nawet Win-Win-Win, ponieważ dowiedziałem się co to jest skimboarding i zobaczyłem mistrzostwa tegoż na plaży w Jelitkowie. Dzień pełen edukacji.
Ścieżka nie okazała się aż tak zatłoczona, pewną atrakcją natomiast okazała się dla mnie jazda w towarzystwie innych uczestników ruchu rowerowego. W Poznaniu rowerzysta uważa na samochody, na pieszych, biegnących, rolkarzy nad Maltą, ale na innych rowerzystów? Rzadkość, a zarazem pożądane uczucie.
Sopot to oczywiście tłumy i krótka przerwa w jeździe - przy molo jazda verboten. Gdynia natomiast troszkę niedomaga w stosunku do Gdańska i Sopotu, wobec czego kilkaset metrów musieliśmy prowadzić rowery plażą. Tyle że tego dnia akurat mi to nie przeszkadzało, pogodę na plażowe spacery mieliśmy idealną.
Poniższe to w zasadzie jedyny dowód na to, że piszę o swoich wakacjach, choć z drugiej strony mogłem po prostu sfotografować się obok roweru, który pojawiał się na wcześniejszych zdjęciach:
Sam klif to już wspinaczka. Trochę na rowerze, trochę prowadząc rower - ale widok niesamowity, warto było.
A oto jak warto, w stronę molo (mola?) w Orłowie i dalej Sopotu:
Obie fotki made by Kasia.
Z powrotem tak samo, tyle że zahaczając na rybkę w Brzeźnie. Po drodze do Wrzeszcza napotkaliśmy, jak się potem okazało, ekipę szukającą zaginionej Iwony Wieczorek. Tego właśnie dnia znaleziono ręcznik, który przez pewien czas był istotnym tropem w sprawie.
Trasa z dnia poniżej. Mogłem coś przekręcić, w szczególności w drodze powrotnej z Brzeźna do Wrzeszcza, nie bardzo też znalazłem miejsce w Gdyni, w którym ścieżka się skończyła i musieliśmy przejść się plażą. Ale chyba poniższe plus minus oddaje, o co szło.
Jutro zrób sobie dzień przerwy - radził mi Łukasz jak już dotarliśmy na Osową. Przerwa przerwą, ale chyba nie mogłem siedzieć w mieszkaniu Ewy i Łukasza robiąc nic?
Szczęśliwie Łukasz miał jeszcze dla mnie trochę czasu, pobujaliśmy się więc rano po Osowej. Nie zaznaczam tego na mapie, bo po prostu nie byłbym w stanie zaznaczyć wszystkich skrótów, skrętów i zakrętów, którymi prowadził mnie Łukasz, podobnież nie znam też lokalizacji naszych celów, czyli marketu, warzywniaka i sklepu z kanadyjskim kocim żarciem.
Następnie poświęciliśmy około półtorej godziny na rowerowy warsztat. Przede wszystkim zamieniłem miejscami przednią i tylną oponę, która podobno kiedyś miała bieżnik.
Około 15 pożegnałem Łukasza w(?) Owczarni i pojechałem odwiedzić ciocię na ulicy Kozietulskiego, gdzie wciąłem pyszne spaghetti serowo-łososiowe oraz brownie, którego nie poznałem (dzięki, ciociu!). Wiązało się to oczywiście z dojazdem z Osowej do Gdańska Głównego.
Początek trasy to Oliwskie Lasy (rym), a konkretnie trasa, na którą nie zdecydowałem się dnia poprzedniego. Zjeżdzając jednak z górki stwierdziłem, że i pod górkę dałbym radę. Chyba jednak na Słowackiego było gorzej.
Dalej to ulica Polanki (jedna z niewielu w tej części Gdańska, którą znam na tyle, aby wiedzieć, dokąd mnie doprowadzi), meczet przy Abrahama (nie mogłem sobie odmówić) i zjazd na Grunwaldzką.
Dla nieznających tematu Grunwaldzka to ulica pod wieloma nazwami, która przebiega przez całe Trójmiasto. Na odcinku gdańskim postanowiono zbudować wzdłuż niej trasę rowerową, przez co mieszkańcy Gdańska przesiadają się powoli na rowery. Genialne rozwiązanie. Pomyśleć że prezydent Poznania Grobelny jest zdania, że w Poznaniu nie ma za bardzo sensu budować ścieżek rowerowych, bo Poznaniacy nie jeżdzą na rowerach. Panie, zbuduj pan ścieżki, to będą jeździć! Albo pojedź pan po prostu kiedyś do Gdańska...
Przy Błędniku nieco pobłądziłem i przy dworcu PKS musiałem skorzystać z przejścia podziemnego. Potem trzeba było nieco pokluczyć w związku z remontem Nowych Ogrodów. Wracałem już inną drogą, ulicą Dąbrowskiego, bez przygód.
Bez przygód dotarłem też na ulicę Waryńskiego we Wrzeszczu, do Kasi, która zgodziła się mnie gościć przez weekend. Szczwany plan był taki, że Kasia nie wiedziała nic o tym, jak do Gdańska dotarłem, choć niewiele brakowało, a wypaplałbym się przez telefon. Efekt powyższego taki, że sobotę też spędziłem na rowerze.
Niby nic, niby dzień odpoczynku, a 20 kilometrów zrobione.
Trzeci dzień rozpocząłem lekko i przyjemnie, w okolicach 9:00. Nie oznacza to jednak, że o tej porze wyjechałem - na ten dzień miałem zaplanowaną Czynność Urzędową, a mianowicie złożenie wniosku o wydanie nowego dowodu osobistego. Dla zainteresowanych: czynności tej absolutniepodżadnympozorem dokonać nie można posługując się pełnomocnikiem. Czyli nieważne czy ręka, noga, mózg na ścianie, deszcz czy słota - obywatel musi udać się do urzędu osobiście.
Co prawda urząd gminy Grudziądz (nie mylić z urzędem miejskim w Grudziądzu) był po drodze, ale postanowiłem skorzystać z pomocy Mamy, która zaoferowała się podrzucić mnie do urzędu samochodem, przewożąc rower na dachu. Tym samym, trasę rozpocząłem nie w Piaskach, a w Mokrem pod Grudziądzem, na trasie wylotowej na Kwidzyn. Dotarliśmy tam ok. jedenastej.
Pogoda zapowiadała się... różnie. Od strony północno-wschodniej chmury burzowe, od strony południowo-zachodniej - czyste, błękitne niebo. Szczęśliwie rodzice wyposażyli mnie w ponczo lepszej jakości, więc nie obawiałem się specjalnie deszczu. Oczywiście, gdybym miał wybierać, wybrałbym ładną pogodę - chociażby dlatego, że wiozłem ze sobą mokre jeszcze ubrania z dnia poprzedniego, w tym przemoknięte cały czas buty.
Trasę znów wyznaczyłem z maps.google.com. Mapy ze sobą nie miałem, stwierdziłem bowiem że znam tereny, przez które będę jechać na tyle dobrze, że nie będzie to potrzebne. Okazało się, jak zwykle, różnie.
Jeszcze słowo wstępu co do trasy w ogólności. Zamierzałem jechać lewą stroną Wisły, chociażby dlatego, że było nieco bliżej, ale Łukasz (Luszi) przekonał mnie, że prawa strona jest o wiele ciekawsza i wcale nie dłuższa. Prawda jest taka, że optymalną trasę z Grudziądza do Gdańska po lewej stronie Wisły wyznacza droga krajowa nr 1, którą mimo przejścia ostatnimi czasy ruchu na autostradę A1 i tak obawiałem się jechać.
No to w drogę:
Pierwsza część trasy prowadziła, co widać na wykresie powyżej, przez wzgórza. Potem - trasa płaska jak deska - i tak już prawie do samego końca. Największa zaleta tej części trasy to przejazd przy samym wale przeciwpowodziowym (przejechałem też trochę i po wale, nie mogłem się powstrzymać). Cały czas miałem Wisłę w zasięgu wzroku, miałem też fantastyczny widok na Nowe, miasteczko na lewym brzegu Wisły, w którym to, jak to w tej części kraju, pełno budynków z czerwonej cegły.
Nad Kwidzynem wisiała wielka czarna chmura. Na drugim brzegu Wisły natomiast, w stronę Świecia - niebo nieskalane nawet pojedynczą chmurką. Nie pozostało nic innego, jak tylko zakląć szpetnie pod nosem i ruszyć w stronę chmury, która w odpowiedzi ruszyła w moją stronę. Na szczęście ponczo wywiezione od rodziców okazało się wytrzymalsze, a deszcz zachował się tak, jak zachować się powinien, czyli popadało i po 20 minutach przestało.
Kwidzyn od strony Wisły wygląda świetnie. Nie wiem, dlaczego Prusacy postanowili przy budowie grudziądzkiej cytadeli oszczędzić kwidzyński zamek, być może Kwidzyn, jako ówczesny Marienwerder, był tak istotnym centrum regionu, że postanowiono pozostawić zamek krzyżacki jako symbol germańskiej dominacji (dygresja: Marienwerder to do pewnego momentu była taka, z zachowaniem proporcji oczywiście, niemiecka plamka w polskiej okolicy), a być może po prostu podobał im się widok.
Mi się na pewno podobał, stąd fota. Swoją drogą, o minionej świetności miasta świadczą też inne - neogotyckie - budynki, które moim zdaniem dominują nad tymi powstałymi w tym samym czasie w Grudziądzu, Toruniu czy nawet Bydgoszczy i Poznaniu (nie licząc oczywiście Zamku ;) ). Najbliżej dawnemu Kwidzynowi chyba do Gdańska. Niestety, nasi bratni wyzwoliciele sporą część miasta zrównali z ziemią.
Dalej na północ:
Trasa znów bardzo płaska, asfaltowa, pusta - bardzo przyjemna. Po drodze zdarzało mi się spotykać nawet rowerzystów z sakwami - widać nie jestem jedynym amatorem takich wrażeń. Jeżeli jednak mogę na coś ponarzekać, to warto wyróżnić wiatr. Wiało potwornie, z zachodu na wschód. Za każdym razem kiedy skręcałem w kierunku zachodnim, czyli w stronę Wisły, czułem poważny opór. Może dlatego zdarzyło mi się nieco pomylić trasę i w pewnym momencie pojechać nieco na wschód. Ominęła mnie przez to panorama Gniewu, miasto oczywiście widziałem, ale z pewnej odległości.
Ciekawostka: przejeżdzałem też przez tereny, które w dwudziestoleciu międzywojennym należały do Polski, mimo tego że znajdowały się po pruskiej stronie Wisły. Okazało się, że w warmińsko-mazurskim plebiscycie udało się wyrwać Niemcom kilka wiosek naprzeciwko Gniewu. Oczywiście w 1939 roku Niemcy zamówili specjalnie dla mieszkańców tych wiosek plutony egzekucyjne. No cóż, takie czasy były.
Ciekawostka kolejna: moja trasa prowadziła przez ujście Nogatu, miejsce z fantastycznym krajobrazem, czego dowód poniżej (uciętą łódkę po prawej wybaczyć proszę pls). Zachowała się świetna zabytkowa konstrukcja śluzy, która zawierała insygnia miast wchodzących w skład obszaru Wolnego Miasta Gdańska. Znajdowałem się bowiem na dawnej granicy Polsko-Niemiecko-WolnoMiastoGdańskiej.
Ciekawostka ostatnia, ze znacznie dawniejszych czasów: jak wskazuje tablica na zdjęciu poniżej, w okolicy znajdował się stary średniowieczny słowiański gród Zantyr, który w XIII wieku przechodził z rąk pomorskich/polskich do rąk krzyżackich i w nich pozostał aż do momentu zbudowania Malborka, kiedy to po prostu stracił na znaczeniu i wszyscy o nim zapomnieli.
Na zdjęciu również śluza, o której była mowa powyżej.
Dalej trasa prowadziła przez Żuławy, wjechałem więc na teren Wolnego Miasta Gdańska:
O dziwo, dało radę odczuć pewną zmianę w infrastrukturze. Co prawda trasa prowadząca z Piekła w stronę Miłoradza była asfaltowa, ale był to najgorszy asfalt, jakim jechałem. Trudno to wyjaśnić, ale jadąc w dół musiałem pedałować i męczyłem się strasznie. Tak bardzo zadziwiła mnie ta droga, że nie zauważyłem pewnego skrętu w lewo i wylądowałem w Miłoradzu, gdzie nie powinienem był się znaleźć. Stąd taki trójkąt na mapce powyżej. Szkoda że nie miałem czasu zahaczyć o Malbork, byłem w zasadzie już na jego przedmieściach.
Trasa dalej to oczywiście trasa na zachód. Wiatr zadania zdecydowanie nie ułatwiał, a przejazd przez most na Wiśle okazał się wyjątkowo upierdliwy. Most, jak się okazuje, jest pochyły - lewy brzeg Wisły jest po prostu dużo wyżej niż prawy. Gdy już skręciłem w stronę Tczewa, musiałem chwilę odpocząć.
Przejazd przez Tczew okazał się bardzo prosty, nieco pomogła mapka w parku przed urzędem miasta. Moim celem był wyjazd na Czatkowy, zgodnie z trasą zaplanowaną przez Łukasza. Łukasz postanowił bowiem wyjechać mi na drogę i zaproponował przejazd drogami przez Żuławy. Miałem tylko spis miejscowości, na które mam się kierować (m.in. Krzywe Koło ;)), z niewielką pomocą napotkanych rowerzystów dałem sobie radę. Z Łukaszem, ubranym jak na tour de france i jadącym z takąż prędkością spotkałem się w Suchym Dębie. Po chwili odpoczynku - i rozmowie z rolnikiem popijającym Heinekena, który miał wiele cennych uwag i komentarzy (dzięki Łukasz za przypomnienie, kto to wyskoczył z tą taśmą) ruszyliśmy w stronę Gdańska (Łukasz z kopyta, ja z okrzykiem - "czekaj, kurde bele!").
Mijała dziewiętnasta. Czas kończyć, albo przynajmniej tak mi się zdawało.
W zasadzie od momentu gdy spotkałem Łukasza, towarzyszyło mi dziwne - i błędne - przeczucie, że jestem już przy mecie. Jeszcze tylko parę wiosek na wysokości Pruszcza Gdańskiego i jesteśmy na miejscu. Oczywiście, przez te parę wiosek przemknęliśmy dość szybko, ale jak już minęliśmy ostatnią z nich (Krępiec), zaczęły się schody. Może nie dosłownie, ale nadmotławską trasę z betonowych płyt mój rower, moje siodełko, a razem z nim i ja znosiliśmy źle, w porywach do bardzo źle. Wobec powyższego siadła dość mocno prędkość. Czyli znowu - pewne trasy, nawet te oszlakowane (a ta do takich należała) - po prostu nie nadają się na przejazd rowerem trekkingowym z obciążeniem sakwowym.
Jako pocieszenie, udało się strzelić taką oto fotę:
To zdjęcie jednoznacznie wyjaśnia skąd się biorą chmury. Jest to niezbity dowód, że przed wynalezieniem przez człowieka kominów chmury produkowały ewentualnie jedynie wulkany.
W oddali widać już było wieżę Kościoła Mariackiego. Gdańsk! Najpierw Olszynka, potem Stare Przedmieście i Główne Miasto. Chyba zachłysnąłem się nieco wrażeniem - błędnym, oczywiście - że już jestem na miejscu. Spodziewałem się jedynie szybkiego przejazdu po gdańskich ścieżkach rowerowych, których jakość zachęciła mnie do odbycia tego wypadu, jednak Łukasz słusznie tonował mój nastrój, przypominając że musimy dojechać na Osowę, a to się wiąże z pokonaniem stu metrów w różnicy poziomów. Nie, nie w dół.
O ile na Głównym Mieście jeszcze było jasno, to we Wrzeszczu - już zupełnie ciemno. Chyba dochodziła już 22. W nagłym przypływie euforii i kompletnym braku świadomości tego, co czekało mnie w przeciągu nadchodzącej godziny postanowiłem uczcić zakończenie wyprawy opakowaniem lodów Carte d'Or, smak bez znaczenia. Łukasz zaczął wyjaśniać, że może być to trudne ze względu na porę, ale zaapelowałem do jego poczucia patriotyzmu lokalnego uświadamiając mu, że jeżeli odwiedzając mnie w Poznaniu zażyczy sobie Carte d'Orów nawet o czwartej rano, to je dostanie (Łukasz, nadal jestem gotów spełnić groźbę). We Wrzeszczu i na Niedźwiedniku nie było.
Na Niedźwiedniku, bo skręciliśmy w ulicę Słowackiego. Jechalibyśmy zwykłą trasą Łukasza, czyli Lasami Oliwskimi, ale chyba jednak z sakwami byłoby tam zbyt ciężko. Dodatkowo, moje oświetlenie zupełnie odmówiło posłuszeństwa.
Dochodziła 23, gdy wspinaliśmy się chodnikiem przy Słowackiego - górskiej dwupasmówce, ruchliwej chyba nawet nad ranem. Powiem tyle - o ile od pewnego czasu doskwierał mi lekki ból w lewym kolanie, to teraz o uwagę zaczęło dopominać się i prawe. Po trzykroć hardkor i punkt krytyczny wyjazdu. Gdańszczanie, podziwiam Was i ukłony biję, a szczególnie Łukaszowi, bez którego asysty pewnie i bym dotarł na Osową, ale może nawet i dwie godziny później.
Po długiej, zbyt długiej wspinaczce znaleźliśmy stację benzynową, a na niej Carte d'Ory. Honor Gdańska jako miasta średniej wielkości został uratowany. Potem czekała nas jeszcze ekwilibrystyka w postaci kluczenia po wioskach i lasach - okazuje się że nie tak łatwo dojechać na Osową ze Słowackiego, jeśli nie jedzie się obwodnicą.
Na sam koniec z radości zaliczyłem kraksę na rondzie koło Renku, podjeżdżając z ukosa na zdradliwy, jak się okazało, krawężnik. Dotarliśmy coś około 23.30, jeżeli mnie pamięć nie myli, po czym wypiliśmy piwko albo dwa, spałaszowaliśmy lody i zakończyliśmy dzień.
Mission accomplished.
Co oczywiście nie oznacza, że nie wsiadałem już na rower! W końcu był dopiero czwartek, a ja zostałem w Gdańsku do niedzieli.
O 7 rano obudził mnie deszcz. Deszcz, a nie bolące na przykład kolano, więc najgorzej nie było. Szczęśliwie Dembo pracuje z domu, więc nie musiałem się zrywać. Zanim zasnąłem znowu, zdążyłem pomyśleć - dobra, pośpię jeszcze dwie godziny, do tego czasu na pewno przestanie padać. Bo przecież nie może padać dwie godziny bez przerwy, prawda?
Śniadanie jedliśmy przed 10. Za oknem, o dziwo, bez zmian, z różnym tylko natężeniem. Stwierdziłem, że nie może padać cały ranek i całe przedpołudnie bez przerwy, postanowiłem więc ruszyć gdy się rozjaśni.
Niestety, wcale się nie rozjaśniło, a dochodziło południe. Nie padało jednak na tyle mocno, aby uniemożliwić wyjazd, zdecydowałem więc, że czas ruszać. Kupiliśmy jeszcze w jednym z okolicznych sklepów ponczo przeciwdeszczowe i o godzinie 12:30 ruszyłem w drogę, z płytą Radiohead "In Rainbows" na uszach - taka sugestia.
Zadanie pierwsze - wydostać się z Bydgoszczy. Dembo z Mariettą mieszkają zupełnie na zachodzie, a ja zaplanowałem sobie trasę wzdłuż Wisły. Tym samym, musiałem przecisnąć się przez całą Bydgoszcz. Szlak wyznaczył mi maps.google.com, w sposób pozwalający na uniknięcie ruchliwych dróg, znów nieco przez lasy. Pogoda jednak trochę zweryfikowała trasę, ostatecznie wyglądała ona tak:
Przejazd przez Bydgoszcz zajął mi równo dwie godziny. Długo. Powodem oczywiście była nie infrastruktura, a pogoda. Ścieżki rowerowe zaczęły się dość szybko i jechało się nimi całkiem wygodnie. W kilku miejscach niestety trzeba było zahaczyć o ulicę, ale nie wspominam tych fragmentów jakoś szczególnie źle.
Źle natomiast wspominam deszcz. Błędem było ubranie pod ponczo kurtki - przemoczyła się chyba już po 15 minutach - poza tym było zdecydowanie za gorąco na ponczo + kurtkę. O ile natomiast do ulicy Gdańskiej można było powiedzieć, że "pada", to od Gdańskiej właściwszym określeniem byłoby "leje". Postanowiłem chwilę przeczekać pod wiatą na jakimś przystanku, ale nic nie zapowiadało, żeby miało się cokolwiek zmienić. Trzeba było zrzucić kurtkę, użyć ręcznika i ruszyć dalej.
Dalej droga prowadziła mnie przez Las Gdański. Droga prowadziła mnie, a ja prowadziłem rower - po błocie i strumykach, w które zamieniły się leśne ścieżki po prostu nie dało się jechać. Co więcej, "leje" zamieniło się w "chyba panie chmurę oberwało".
Dzwoni Dembo:
<ja> co tam, zapomniałem czegoś? <Dembo> tak, zapomniałeś wrócić
Chwilę zastanawiałem się nawet nad powrotem. Ale ponieważ po pierwsze nie mogłem pozwolić sobie na dzień przerwy, a po drugie walka z pogodą zajęła mi już ponad godzinę, co oznaczałoby że tyle samo czasu trzeba byłoby poświęcić na powrót, zdecydowałem się ruszyć dalej.
W końcu wyjechałem z Lasu Gdańskiego, wprost na ulicę Jasiniecką. Mój przemoczony wydruk z maps.google.com (pożyczoną mapę Bydgoszczy oddałem Dembowi) nakazywał jazdę parę kilometrów prosto. Prosto, to znaczy w górę, znów przez las, piaszczystą ścieżką przypominającą górski strumyk (to znaczy rwąca woda na dół, a że na dole byłem ja - no to na mnie). Skoro dookoła tyle wody, stwierdziłem że czas na koło ratunkowe - telefon do Demba.
Dembowi znów należą się podziękowania, bowiem ułożył mi alternatywną trasę, która pozwoliła mi objechać wzgórza i lasy przede mną i wyjechać z Bydgoszczy w cywilizowany sposób. Jechałem w przeważającej mierze po ulicy, ale ruch mi nie przeszkadzał - po prostu w taką pogodę jeżdżą tylko ci, co muszą.
Gdy już zostawiłem za sobą fordońskie bloki, z przerażeniem lekkim stwierdziłem, że dobiegała 14:30, a przede mną jeszcze 3/4 trasy.
Kolejna jej część prowadziła w stronę Wisły. Domyślam się, że trasa ta jest bardzo malownicza i że można popodziwiać sobie oba brzegi Wisły wraz z miastami, miasteczkami i wioskami leżącymi na okolicznych wzgórzach. Niestety, moja widoczność ograniczona była tylko do kilkunastu metrów przede mną. Chyba jest to jednak powód, aby tam wrócić i zobaczyć, czego się nie zobaczyło, prawda?
Jechałem (z drobnym wyjątkiem) cały czas asfaltem. Trasa była bardzo przyjemna, ale dość kręta i nieco wspinaczkowa, szczególnie w okolicach Trzęsacza. Tym niemniej, była to jakaś odmiana w stosunku do płaskiej Wielkopolski, nie było więc tak źle.
Kilkanaście kilometrów za Bydgoszczą pogoda sprawiła mi niespodziankę - przestało padać! Radość była jednak przedwczesna, bo kiedy już zauważyłem, że schną mi spodnie, czyli po jakichś piętnastu minutach, deszcz powrócił. Najpierw nieśmiało, potem z dawną siłą. Porządnie lać zaczęło w okolicach Złej Wsi i Trzęsacza. W Złej Wsi skusił mnie czarny nadwiślański szlak, którym, jak mi się zdawało, mogłem skrócić sobie dość poważnie drogę i uniknąć wspinaczki na wzgórza w Trzęsaczu. Pomysł okazał się zupełnie nietrafiony. Szlak zgubiłem kilkanaście minut później, główna ulica okazała się być ślepą uliczką, a pogoda nie pozwalała na sprawdzanie wjazdu do każdej zagrody w poszukiwaniu drogi. Bilans skrótu: przemoczone buty i pół godziny stracone.
Gdy przystanąłem pod wiatą przystanku PKS w Trzęsaczu, aby nieco się osuszyć i przeczekać najgorsze, niechcący rozerwałem sobie ponczo - dokładnie przez jego środek, od szyi do brzucha. Kilka dni później usłyszałem (nie pamiętam już od kogo, sorry!) że absolutnie i w każdym przypadku należy mieć za sobą taśmę. Niestety, nieświadomy tej mądrości ludowej musiałem poradzić sobie inaczej.
Wiedziałem, że moja kurtka w sakwach raczej nie wyschła, zresztą i tak w ciągłym deszczu by mi się nie przydała. Postanowiłem więc uczynić użytek z rozerwanego poncza. Wyjątkowe sytuacje wymagają niekonwencjonalnych rozwiązań, moje z pewnością do takich należało: skoro ponczo rozerwało mi się z przodu, dokładnie na środku, wystarczyło że przytrzymam w zębach obie połowy. Jeżeli ponczo będzie dobrze naprężone, efekt będzie taki sam, jakby nic się nie stało. Wykombinowawszy powyższe, jechałem z ponczem w zębach przez ok. 50 kilometrów.
Trasa z Trzęsacza do mostu na Wiśle w Chełmnie należała już do przyjemnych - asfalt i bardzo niewielki ruch. Szczególnie miło wspominam przejazd przez Kosowo (!), do którego prowadziła świeżo wyremontowana droga. Oczywiście, most przez Wisłę to droga krajowa nr 1, z której musiałem skręcić w lewo, ale szczęśliwie trzeba było jechać tą trasą może niecałe 2 kilometry.
Ostatnia część to dojazd z Chełmna do domu rodziców w Piaskach. Trasa przyjemna, żeby nie powiedzieć nieco nudna. Mimo że prowadzi stosunkowo niedaleko od Wisły, ani rzeki, ani drugiego brzegu widać nie było. Ciekawe były tylko tablice miejscowości, przez które przejeżdżałem. Chaos w ich ustawieniu sprawiał, że tak naprawdę nie było wiadomo, w którym miejscu zaczynają się, a w którym kończą Nowe Dobra, Górne czy Dolne Wymiary.
Informacyjnie dla spragnionych nieco większych wrażeń: z Chełmna do Grudziądza można dojechać na dwa sposoby, druga trasa prowadzi przez wzgórza nieco dalej od Wisły i jest... pełna wzgórz. Wybrałem się tam kiedyś w licealnych czasach i nieco się napociłem przy ciągłych podjazdach.
Do celu dotarłem znów w okolicach 21, chyba jednak nieco wcześniej niż poprzedniego dnia. O dziwo, wcale się nie przeziębiłem, mimo że dojechałem całkiem przemoknięty, zgryz też nienaruszony. Na marginesie, dziwię się że mój sprzęt elektroniczny, w tym moje słuchawki, okazał się pogodoodporny.
Nawet nie wiem, o której przestało padać. Tego dnia nie wyglądałem już za okno.
Pochłonięty codziennymi obowiązkami zaniedbałem nieco opis wyprawy, ale już się poprawiam :)
Wyjechałem... późno! Plan pierwotny zakładał wyjazd w okolicach 7 rano i spory zapas czasowy w razie czego, ale ze względu na przedłużające się przygotowania poprzedniego dnia, na rower wsiadłem dopiero w okolicach 9:30.
Pogoda zapowiadała się dobrze. Miałem co prawda w pamięci nienajlepsze prognozy, ale późnym rankiem niebo było (jeszcze) czyste.
No nic, dosyć wstępu, czas na mięso :)
Podzieliłem sobie trasę na podetapy. Pierwszy z nich - to oczywiście wydostać się z Poznania :)
A to było tak:
Pierwotny plan był nieco inny - wydostać się Naramowicką na północ i przekroczyć Wartę w Biedrusku. Naramowicka - dla nieznających tematu - to ulica wąska i wiecznie zakorkowana, szczególnie rankiem. Zakorkowana oczywiście w stronę centrum, a więc kompletnie pusta w stronę Biedruska :) Niestety, plany pokrzyżował remont mostu w Biedrusku, a więc musiałem przekroczyć Wartę w Poznaniu.
Trasa rowerowa wzdłuż ulicy Lechickiej jest fantastyczna. Wygodny asfalt, mnóstwo zieleni, no i spokój - zaledwie dwa skrzyżowania. Na Bałtyckiej już podróż chodnikiem. A dalej, w stronę Koziegłów? Może niech zdjęcie posłuży za komentarz:
Ten korek to oczywiście pokłosie remontu mostu w Biedrusku. Swoją drogą, było już po 10. Ci ludzie chyba powinni być już w pracy, nie?
Moja trasa nie była aż tak pusta, jak się wydaje. Raz na jakiś czas śmignęła mi z boku ciężarówka albo inny dostawczak. Jedno było pewne, trzeba było zmykać z tej drogi!
Udało się to w Czerwonaku, gdzie zasmakowałem nieco kolarstwa górskiego (choć i tak nie umywa się to do ulicy Słowackiego w Gdańsku :) Tym samym, koniec spalin - początek Puszczy Zielonka!
Puszcza Zielonka wyszła mi nieco przypadkiem. Jak wspominałem wyżej, pierwotnie zamierzałem przekroczyć Wartę w Biedrusku, potem jakimś cudem ominąć Murowaną Goślinę... Tak czy inaczej, uzyskałem sposobność zmiany scenerii na bardziej zieloną.
W puszczy szlaków rowerowych dostatek. Wygląda to tak, jak ktoś ma ochotę kliknąć w link.
Ja zamierzałem jechać szlakiem niebieskim (duży pierścień rowerowy, się okazuje), co prawie udało się w stu procentach. Zahaczyłem jakimś cudem o miejscowość Zielonka, która na szlaku nie leży, ale szybko trafiłem do Dąbrówki Kościelnej - po znakach na sanktuarium.
Warunki jazdy? Na początku asfalt, czyli gra gitara, ale potem - im dalej w las, tym więcej drzew. Jechałoby się całkiem przyjemnie, gdyby nie poprzedzające mój wyjazd deszczowe dni - miejscami trzeba było prowadzić rower. Miejscami też mój trek ze swoimi nie za grubymi oponami zakopywał się w piasku. Ale najgorzej nie było.
Problem tylko w tym, że kto przez las drogi prostuje, ten w lesie nocuje. Liczyłem na w miarę szybki przejazd, ale z lasu wyjechałem dopiero około południa.
Zdjęcia z Zielonki? Proszę: oto kamień upamiętniający pożar lasu. Leśnicy postawili i obok wyjaśnili, o co biega. Rower pod wyjaśnieniami.
Kończąc wątek o puszczy: na którymś wertepie z kolei zgubiłem niedziałający licznik. Zabrałem go ze sobą na wszelki wypadek - gdyby zechciało mi się w trakcie wyjazdu jeszcze coś przy nim pogrzebać. Nie wyszło jednak - licznik po prostu wyskoczył z mocowania, nawet nie zauważyłem kiedy. Po bardzo krótkiej chwili namysłu postanowiłem po niego nie wracać. Good riddance, jak mówią za wielką wodą.
Kilka minut po tym, jak zgubiłem licznik, zadzwonił do mnie Dembo, u którego miałem nocować w Bydgoszczy, z bardzo ciekawym pomysłem. Raz na jakiś czas miałem dawać mu znać, gdzie się znajduję, a on zaznaczał moje położenie na googlowej mapie. Pomysł super - miło było zobaczyć trasę po jej pokonaniu.
Bez licznika, ale za to z centrum analitycznym w Bydgoszczy, ruszyłem dalej:
Jak widać na mapce powyżej, moim celem na tym etapie było ominięcie wszelkich miast i miasteczek, jak również dróg wojewódzkich. Tym samym, Skoki i Wągrowiec zostawiłem daleko z lewej strony. Pomógł mi w tym wszystkim:
Czyli Cysterski Szlak Rowerowy, dalej zwany CSR.
Jak wygląda na szlaku? Ano przeważnie tak:
Choć czasem również przyjemnie asfaltowo (i pusto!):
Skoro C w CSR oznacza "Cysterski", to można napotkać kościoły i kościółki - za jednym z nich, w Popowie Kościelnym (gdzie stałem się chyba najdziwniejszym uczestnikiem pewnego pogrzebu), taki oto Jezus:
To już Budziejewko. Tędy na podbój plemion pruskich i tym samym po wieczną sławę zmierzał sobie święty Wojciech, dla czego upamiętnienia - taka oto kapliczka...
...i ten oto kamień. Jest to kamień świętego Wojciecha, przyniesiony przez rzeczonego świętego z Sudetów - najpewniej na plecach - zgodnie z zasadą że wiara góry przenosi. Mnie za to przywiózł tu mój rower, który też się załapał na fotę:
Jeszcze krótko o warunkach na CSR. Miejscami niestety prowadzi on przez tereny piaszczyste, średnio nadające się na wycieczkę trekiem, a bardziej rowerem górskim. Nie mówię, że było fatalnie, ale po dotarciu do Niemczyna poprzysiągłem sobie, że od teraz jadę tylko i wyłącznie asfaltem, poza tym znowu sądziłem, że dam radę pokonać trasę szybciej. Musiałem więc trochę depnąć - dochodziła 16.00 - a ja jeszcze w Wielkopolsce...
Asfaltu pragnąłem, asfalt dostałem. Nic, tylko jechać. Drogi puste I szerokie (przynajmniej dla rowerzysty). Gdyby nie wkradające się powoli zmęczenie, byłby to chyba najprzyjemniejszy kawałek trasy.
Po drodze industrialne klimaty w największym mieście na mojej planowej trasie - Wapnie:
W ten sposób pożegnałem Wielkopolskę. Kujawy na powitanie sprawiły mi niespodziankę - w Królikowie nie zauważyłem pewnego skrętu w lewo, niestety spostrzegłem się dopiero kilka kilometrów później - nie było już sensu wracać. W związku z powyższym musiałem zmienić trasę, czego skutkiem było ominięcie takich miejscowości jak Ameryczka i Grzeczna Panna (czego bardzo żałuję) oraz dotarcie w zupełnie nieplanowane miejsce, czyli tu:
A jak tam dotarłem? Widać to oczywiście na powyższej mapce, ale chyba warto o tym wspomnieć osobno. Planując wypad wiedziałem, że za wszelką cenę muszę unikać dróg z dużym natężeniem ruchu. Stąd - całkiem słuszna - decyzja o ominięciu Murowanej Gośliny i Wągrowca. Najważniejszym założeniem było oczywiście ominięcie dwóch krajówek, nr 5 i nr 10. Oczywiście (spoiler!) trafiłem na obie...
Jazda rowerem po krajówkach łaczących spore miasta wojewódzkie to coś zdecydowanie dla zwolenników mocnych wrażeń. Gorsza była piątka - węższa i bez pobocza (!). Ciężarówkę nie tylko można było usłyszeć, ale i poczuć - podmuchy powietrza spychające na bok po każdym przejeździe tira pozwalały szybko zorientować się, że byłem tam nieproszonym gościem. Zaliczenie obu krajówek tego dnia - bez wątpienia były to moje
Szczęśliwie Samoklęski Duże zostawiłem z boku, choć dalej też łatwo nie było.
Pod tym drzewem na zdjęciu zjadłem ostatnią kanapkę, ostatniego batona i wziąłem ostatni łyk wody. Po chwili przerwy na powyższe, zacząłem odczuwać wieczorne ochłodzenie - zbliżała się 19. Zmęczenie sprawiło, że czułem jeszcze większy chłód. Innymi słowy, trzeba było pedałować szybko, zanim się ściemni! W końcu u znajomych w Bydgoszczy - Demba i Marietty - zapowiadałem się jeszcze za dnia...
Jak widać na mapce powyżej, sporą część mojej trasy na tym odcinku stanowiły lasy. Nie byłem do końca tego świadomy, gdyż moja mapa kończyła się na miejscowości Tur, kilka kilometrów od Samoklęsk (Samoklęsek?) właśnie. Sądziłem że jestem dużo bliżej Bydgoszczy, niż w rzeczywistości byłem, co sprowokowało pewną zabawną sytuację, ale o tym za chwilę.
Przez las miał mnie przeprowadzić turystyczny żółty szlak, a konkretnie Szlak Żółty Nadnotecki. Info o szlaku miałem stąd. Szlak oczywiście trzeba było znaleźć, co okazało się dość trudne. Po pierwsze zaczynało się ściemniać, co utrudniało odnalezienie znaków zaznaczonych odpadającą już farbą, a po drugie, jak to często bywa, znaki były tam, gdzie trudno byłoby się zgubić, natomiast tam, gdzie trzeba było zmienić kierunek jazdy, znaków brakowało. Tym samym, na znalezienie trasy w Turze straciłem około 20 minut, co ze względu na godzinę stanowiło już problem. Ostatecznie drogę wskazali mi mieszkańcy, szlak znalazłem jednak jeszcze trochę później.
Las ciągnął się i ciągnął. Ostatecznie do zabudowań dotarłem o 20.30, znów o wiele później niż się spodziewałem. Gdy to nastąpiło, wyciągnąłem mapę Bydgoszczy, którą kilka dni wcześniej pożyczył mi Dembo - odnalazłem ulicę, na której się znajdowałem, a konkretnie ulicę Wierzbową, po czym zadzwoniłem do Demba oznajmiając, że to już.
Tyle że to wcale nie było już. Ulica Wierzbowa przecinała Nakielską - zgodnie z mapą - ale potem nie zgadzało się już nic. Tablica obok pobliskiego kościoła nieco wyjaśniła - nie znajdowałem się w Bydgoszczy, ale w Łochowie!
Jak wspomniałem, nie miałem mapy. Postanowiłem więc zasięgnąć języka wśród miejscowych. Wywiązała się taka rozmowa:
<ja> Dobry wieczór, chciałbym zapytać o drogę. Jak najszybciej można dojechać stąd do Bydgoszczy? <pani lokalna> Do Bydgoszczy...?!(zdziwienie jakby to było na drugim końcu Polski) to chyba PKSem... <ja>... ale ja jadę rowerem?
W końcu pani lokalna udzieliła wskazówek. Trzeba było zadzwonić do Demba i wyjaśnić, że to jeszcze nie już. Spotkaliśmy się jakieś czterdzieści minut później. W tym czasie zdążyłem zaliczyć przejazd drogą krajową nr 10, którą różniło od piątki tylko pobocze - tu akurat było. Natężenie ruchu, w tym tirów, takie samo. Dodatkowo, było już całkiem ciemno. Oczywiście nie planowałem jechać tamtędy, ale jak widać, zmęczenie zrobiło swoje i wziąłem skrzyżowanie prowadzące na drogę nr 10 ze skrzyżowaniem z równie ruchliwą drogą prowadzącą na Nakło (a wiedziałem, że tej akurat drogi nie uniknę). No nic, po raz kolejny - rower + krajówka = mocne wrażenia.
O 21:20 byłem na miejscu. Wyczerpany, wychłodzony, ale i zadowolony bardzo. O przejechanych kilometrach przypominały mi mięśnie, stawy i kości, ale również i skrzypiący już nieco rower. Siły dodawało to, że trasa do zrobienia następnego dnia miała być krótsza, o połowę prawie, no i oczywiście gościnność Demba i Marietty.
Jedynym powodem do niepokoju była prognoza pogody na dzień następny...
Wpisy na blogu rowerowym zaczynam od relacji z wypadu, który udało mi się uskutecznić na koniec lipca. Mając tydzień wolnego czasu i sporo energii, jak również będąc zdeterminowanym, aby nie spędzać urlopu w Poznaniu, postanowiłem wskoczyć na rower i dotrzeć w trzy dni do Gdańska, odwiedzając po drodze rodzinę i znajomych.
Jestem pewien, że znajdą się tacy, którzy rzeczoną trasę pokonaliby w jedną dobę. Być może i mi kiedyś uda się taki wyczyn, ale moja kondycja w lipcu 2010 nie pozwoliłaby mi na to. Postawiłem sobie za to kilka celów.
Po pierwsze, dojechać w trzy dni.
Podzieliłem trasę na trzy odcinki: (i) Poznań Naramowice (gdzie mieszkam) - Bydgoszcz Osowa Góra, (ii) Bydgoszcz - Piaski pod Grudziądzem, (iii) Grudziądz - Gdańsk Osowa. Odcinek pierwszy i trzeci liczyły wg moich ustaleń ok. 150 km, drugi był nieco krótszy - niecałe 90 km. Ponieważ terminarz miałem dość napięty (zaczynałem wypad we wtorek, chciałem w czwartek wieczorem być w Gdańsku i spędzić tam weekend, a w poniedziałek rano musiałem stawić się w pracy w Poznaniu), nie mogłem pozwolić sobie na dzień przerwy. I dobrze.
Po drugie, nie zniechęcić się.
Przeglądając prognozy pogody na tydzień wypadu zauważyłem, że szykują się czarne chmury. Czyli ani ja, ani mój rower, nie jesteśmy z cukru.
Po trzecie, dobrze się bawić :)
Trzeci cel był zagrożony już na dzień przed wyjazdem. Podczas przygotowań okazało się, że mój licznik odmówił posłuszeństwa. Prawdopodobnie przerwał się przewód. Niestety, na wymianę w sklepie rowerowym było już za późno. Co prawda mogłem spodziewać się czegoś podobnego po szicie za 30 PLN, ale i tak ta niespodzianka sprawiła mi nieco przykrości. Liczyłem, że będę mógł kontrolować przejechane kilometry, czy też prędkość jazdy, ale okazało się inaczej. Przekonanie siebie, że zabawa i tak będzie dobra (w czym pomógł mi Łukasz (Luszi), jeden z dobrych duchów tego wyjazdu oraz moich gospodarzy w Gdańsku), zajęło mi chwilę.
Wobec powyższego, przejechane kilometry ustaliłem nieco na oko i za pomocą maps.google.com, mojego sojusznika a niekiedy i zmory na trasie.
Przygotowania zajęły cały poniedziałek (26.07), ale że był to dzień spędzony na rowerze, nie narzekam specjalnie :) Czekało mnie kupno sakw, zapasowych dętek, map, przygotowanie wydruków z przewidywaną trasą (z maps.google.com właśnie).Towarzyszył mi w tym Gumiś, którego namówiłem na nakręcenie kilku kilometrów. Zrobiliśmy plus minus taką trasę:
Dwadzieścia kilometrów na rozgrzewkę. Następnego dnia miało być siedem razy tyle.
Rower towarzyszył mi, od kiedy tylko pamiętam. Zaliczyłem BMXy, komunijne górale, teraz jestem właścicielem treka, który jak dotąd mnie nie zawiódł. Mimo tego, w ciągu ostatnich kilku lat jeździłem raczej okazjonalnie.
Teraz to się zmieni. Rower staje się moim codziennym środkiem transportu, jak również weekendową odskocznią. Liczę, że to się utrzyma i ten blog ma mi w tym pomóc!