Poznań - Gdańsk! dzień drugi: Bydgoszcz Osowa Góra - Piaski pod Grudziądzem
Środa, 28 lipca 2010
· Komentarze(2)
Kategoria wycieczki!
O 7 rano obudził mnie deszcz. Deszcz, a nie bolące na przykład kolano, więc najgorzej nie było. Szczęśliwie Dembo pracuje z domu, więc nie musiałem się zrywać. Zanim zasnąłem znowu, zdążyłem pomyśleć - dobra, pośpię jeszcze dwie godziny, do tego czasu na pewno przestanie padać. Bo przecież nie może padać dwie godziny bez przerwy, prawda?
Śniadanie jedliśmy przed 10. Za oknem, o dziwo, bez zmian, z różnym tylko natężeniem. Stwierdziłem, że nie może padać cały ranek i całe przedpołudnie bez przerwy, postanowiłem więc ruszyć gdy się rozjaśni.
Niestety, wcale się nie rozjaśniło, a dochodziło południe. Nie padało jednak na tyle mocno, aby uniemożliwić wyjazd, zdecydowałem więc, że czas ruszać. Kupiliśmy jeszcze w jednym z okolicznych sklepów ponczo przeciwdeszczowe i o godzinie 12:30 ruszyłem w drogę, z płytą Radiohead "In Rainbows" na uszach - taka sugestia.
Zadanie pierwsze - wydostać się z Bydgoszczy. Dembo z Mariettą mieszkają zupełnie na zachodzie, a ja zaplanowałem sobie trasę wzdłuż Wisły. Tym samym, musiałem przecisnąć się przez całą Bydgoszcz. Szlak wyznaczył mi maps.google.com, w sposób pozwalający na uniknięcie ruchliwych dróg, znów nieco przez lasy. Pogoda jednak trochę zweryfikowała trasę, ostatecznie wyglądała ona tak:
Przejazd przez Bydgoszcz zajął mi równo dwie godziny. Długo. Powodem oczywiście była nie infrastruktura, a pogoda. Ścieżki rowerowe zaczęły się dość szybko i jechało się nimi całkiem wygodnie. W kilku miejscach niestety trzeba było zahaczyć o ulicę, ale nie wspominam tych fragmentów jakoś szczególnie źle.
Źle natomiast wspominam deszcz. Błędem było ubranie pod ponczo kurtki - przemoczyła się chyba już po 15 minutach - poza tym było zdecydowanie za gorąco na ponczo + kurtkę. O ile natomiast do ulicy Gdańskiej można było powiedzieć, że "pada", to od Gdańskiej właściwszym określeniem byłoby "leje". Postanowiłem chwilę przeczekać pod wiatą na jakimś przystanku, ale nic nie zapowiadało, żeby miało się cokolwiek zmienić. Trzeba było zrzucić kurtkę, użyć ręcznika i ruszyć dalej.
Dalej droga prowadziła mnie przez Las Gdański. Droga prowadziła mnie, a ja prowadziłem rower - po błocie i strumykach, w które zamieniły się leśne ścieżki po prostu nie dało się jechać. Co więcej, "leje" zamieniło się w "chyba panie chmurę oberwało".
Dzwoni Dembo:
<ja> co tam, zapomniałem czegoś?
<Dembo> tak, zapomniałeś wrócić
Chwilę zastanawiałem się nawet nad powrotem. Ale ponieważ po pierwsze nie mogłem pozwolić sobie na dzień przerwy, a po drugie walka z pogodą zajęła mi już ponad godzinę, co oznaczałoby że tyle samo czasu trzeba byłoby poświęcić na powrót, zdecydowałem się ruszyć dalej.
W końcu wyjechałem z Lasu Gdańskiego, wprost na ulicę Jasiniecką. Mój przemoczony wydruk z maps.google.com (pożyczoną mapę Bydgoszczy oddałem Dembowi) nakazywał jazdę parę kilometrów prosto. Prosto, to znaczy w górę, znów przez las, piaszczystą ścieżką przypominającą górski strumyk (to znaczy rwąca woda na dół, a że na dole byłem ja - no to na mnie). Skoro dookoła tyle wody, stwierdziłem że czas na koło ratunkowe - telefon do Demba.
Dembowi znów należą się podziękowania, bowiem ułożył mi alternatywną trasę, która pozwoliła mi objechać wzgórza i lasy przede mną i wyjechać z Bydgoszczy w cywilizowany sposób. Jechałem w przeważającej mierze po ulicy, ale ruch mi nie przeszkadzał - po prostu w taką pogodę jeżdżą tylko ci, co muszą.
Gdy już zostawiłem za sobą fordońskie bloki, z przerażeniem lekkim stwierdziłem, że dobiegała 14:30, a przede mną jeszcze 3/4 trasy.
Kolejna jej część prowadziła w stronę Wisły. Domyślam się, że trasa ta jest bardzo malownicza i że można popodziwiać sobie oba brzegi Wisły wraz z miastami, miasteczkami i wioskami leżącymi na okolicznych wzgórzach. Niestety, moja widoczność ograniczona była tylko do kilkunastu metrów przede mną. Chyba jest to jednak powód, aby tam wrócić i zobaczyć, czego się nie zobaczyło, prawda?
Jechałem (z drobnym wyjątkiem) cały czas asfaltem. Trasa była bardzo przyjemna, ale dość kręta i nieco wspinaczkowa, szczególnie w okolicach Trzęsacza. Tym niemniej, była to jakaś odmiana w stosunku do płaskiej Wielkopolski, nie było więc tak źle.
Kilkanaście kilometrów za Bydgoszczą pogoda sprawiła mi niespodziankę - przestało padać! Radość była jednak przedwczesna, bo kiedy już zauważyłem, że schną mi spodnie, czyli po jakichś piętnastu minutach, deszcz powrócił. Najpierw nieśmiało, potem z dawną siłą. Porządnie lać zaczęło w okolicach Złej Wsi i Trzęsacza. W Złej Wsi skusił mnie czarny nadwiślański szlak, którym, jak mi się zdawało, mogłem skrócić sobie dość poważnie drogę i uniknąć wspinaczki na wzgórza w Trzęsaczu. Pomysł okazał się zupełnie nietrafiony. Szlak zgubiłem kilkanaście minut później, główna ulica okazała się być ślepą uliczką, a pogoda nie pozwalała na sprawdzanie wjazdu do każdej zagrody w poszukiwaniu drogi. Bilans skrótu: przemoczone buty i pół godziny stracone.
Gdy przystanąłem pod wiatą przystanku PKS w Trzęsaczu, aby nieco się osuszyć i przeczekać najgorsze, niechcący rozerwałem sobie ponczo - dokładnie przez jego środek, od szyi do brzucha. Kilka dni później usłyszałem (nie pamiętam już od kogo, sorry!) że absolutnie i w każdym przypadku należy mieć za sobą taśmę. Niestety, nieświadomy tej mądrości ludowej musiałem poradzić sobie inaczej.
Wiedziałem, że moja kurtka w sakwach raczej nie wyschła, zresztą i tak w ciągłym deszczu by mi się nie przydała. Postanowiłem więc uczynić użytek z rozerwanego poncza. Wyjątkowe sytuacje wymagają niekonwencjonalnych rozwiązań, moje z pewnością do takich należało: skoro ponczo rozerwało mi się z przodu, dokładnie na środku, wystarczyło że przytrzymam w zębach obie połowy. Jeżeli ponczo będzie dobrze naprężone, efekt będzie taki sam, jakby nic się nie stało. Wykombinowawszy powyższe, jechałem z ponczem w zębach przez ok. 50 kilometrów.
Trasa z Trzęsacza do mostu na Wiśle w Chełmnie należała już do przyjemnych - asfalt i bardzo niewielki ruch. Szczególnie miło wspominam przejazd przez Kosowo (!), do którego prowadziła świeżo wyremontowana droga. Oczywiście, most przez Wisłę to droga krajowa nr 1, z której musiałem skręcić w lewo, ale szczęśliwie trzeba było jechać tą trasą może niecałe 2 kilometry.
Ostatnia część to dojazd z Chełmna do domu rodziców w Piaskach. Trasa przyjemna, żeby nie powiedzieć nieco nudna. Mimo że prowadzi stosunkowo niedaleko od Wisły, ani rzeki, ani drugiego brzegu widać nie było. Ciekawe były tylko tablice miejscowości, przez które przejeżdżałem. Chaos w ich ustawieniu sprawiał, że tak naprawdę nie było wiadomo, w którym miejscu zaczynają się, a w którym kończą Nowe Dobra, Górne czy Dolne Wymiary.
Informacyjnie dla spragnionych nieco większych wrażeń: z Chełmna do Grudziądza można dojechać na dwa sposoby, druga trasa prowadzi przez wzgórza nieco dalej od Wisły i jest... pełna wzgórz. Wybrałem się tam kiedyś w licealnych czasach i nieco się napociłem przy ciągłych podjazdach.
Do celu dotarłem znów w okolicach 21, chyba jednak nieco wcześniej niż poprzedniego dnia. O dziwo, wcale się nie przeziębiłem, mimo że dojechałem całkiem przemoknięty, zgryz też nienaruszony. Na marginesie, dziwię się że mój sprzęt elektroniczny, w tym moje słuchawki, okazał się pogodoodporny.
Nawet nie wiem, o której przestało padać. Tego dnia nie wyglądałem już za okno.
Zdjęć brak.
Śniadanie jedliśmy przed 10. Za oknem, o dziwo, bez zmian, z różnym tylko natężeniem. Stwierdziłem, że nie może padać cały ranek i całe przedpołudnie bez przerwy, postanowiłem więc ruszyć gdy się rozjaśni.
Niestety, wcale się nie rozjaśniło, a dochodziło południe. Nie padało jednak na tyle mocno, aby uniemożliwić wyjazd, zdecydowałem więc, że czas ruszać. Kupiliśmy jeszcze w jednym z okolicznych sklepów ponczo przeciwdeszczowe i o godzinie 12:30 ruszyłem w drogę, z płytą Radiohead "In Rainbows" na uszach - taka sugestia.
Zadanie pierwsze - wydostać się z Bydgoszczy. Dembo z Mariettą mieszkają zupełnie na zachodzie, a ja zaplanowałem sobie trasę wzdłuż Wisły. Tym samym, musiałem przecisnąć się przez całą Bydgoszcz. Szlak wyznaczył mi maps.google.com, w sposób pozwalający na uniknięcie ruchliwych dróg, znów nieco przez lasy. Pogoda jednak trochę zweryfikowała trasę, ostatecznie wyglądała ona tak:
Przejazd przez Bydgoszcz zajął mi równo dwie godziny. Długo. Powodem oczywiście była nie infrastruktura, a pogoda. Ścieżki rowerowe zaczęły się dość szybko i jechało się nimi całkiem wygodnie. W kilku miejscach niestety trzeba było zahaczyć o ulicę, ale nie wspominam tych fragmentów jakoś szczególnie źle.
Źle natomiast wspominam deszcz. Błędem było ubranie pod ponczo kurtki - przemoczyła się chyba już po 15 minutach - poza tym było zdecydowanie za gorąco na ponczo + kurtkę. O ile natomiast do ulicy Gdańskiej można było powiedzieć, że "pada", to od Gdańskiej właściwszym określeniem byłoby "leje". Postanowiłem chwilę przeczekać pod wiatą na jakimś przystanku, ale nic nie zapowiadało, żeby miało się cokolwiek zmienić. Trzeba było zrzucić kurtkę, użyć ręcznika i ruszyć dalej.
Dalej droga prowadziła mnie przez Las Gdański. Droga prowadziła mnie, a ja prowadziłem rower - po błocie i strumykach, w które zamieniły się leśne ścieżki po prostu nie dało się jechać. Co więcej, "leje" zamieniło się w "chyba panie chmurę oberwało".
Dzwoni Dembo:
<ja> co tam, zapomniałem czegoś?
<Dembo> tak, zapomniałeś wrócić
Chwilę zastanawiałem się nawet nad powrotem. Ale ponieważ po pierwsze nie mogłem pozwolić sobie na dzień przerwy, a po drugie walka z pogodą zajęła mi już ponad godzinę, co oznaczałoby że tyle samo czasu trzeba byłoby poświęcić na powrót, zdecydowałem się ruszyć dalej.
W końcu wyjechałem z Lasu Gdańskiego, wprost na ulicę Jasiniecką. Mój przemoczony wydruk z maps.google.com (pożyczoną mapę Bydgoszczy oddałem Dembowi) nakazywał jazdę parę kilometrów prosto. Prosto, to znaczy w górę, znów przez las, piaszczystą ścieżką przypominającą górski strumyk (to znaczy rwąca woda na dół, a że na dole byłem ja - no to na mnie). Skoro dookoła tyle wody, stwierdziłem że czas na koło ratunkowe - telefon do Demba.
Dembowi znów należą się podziękowania, bowiem ułożył mi alternatywną trasę, która pozwoliła mi objechać wzgórza i lasy przede mną i wyjechać z Bydgoszczy w cywilizowany sposób. Jechałem w przeważającej mierze po ulicy, ale ruch mi nie przeszkadzał - po prostu w taką pogodę jeżdżą tylko ci, co muszą.
Gdy już zostawiłem za sobą fordońskie bloki, z przerażeniem lekkim stwierdziłem, że dobiegała 14:30, a przede mną jeszcze 3/4 trasy.
Kolejna jej część prowadziła w stronę Wisły. Domyślam się, że trasa ta jest bardzo malownicza i że można popodziwiać sobie oba brzegi Wisły wraz z miastami, miasteczkami i wioskami leżącymi na okolicznych wzgórzach. Niestety, moja widoczność ograniczona była tylko do kilkunastu metrów przede mną. Chyba jest to jednak powód, aby tam wrócić i zobaczyć, czego się nie zobaczyło, prawda?
Jechałem (z drobnym wyjątkiem) cały czas asfaltem. Trasa była bardzo przyjemna, ale dość kręta i nieco wspinaczkowa, szczególnie w okolicach Trzęsacza. Tym niemniej, była to jakaś odmiana w stosunku do płaskiej Wielkopolski, nie było więc tak źle.
Kilkanaście kilometrów za Bydgoszczą pogoda sprawiła mi niespodziankę - przestało padać! Radość była jednak przedwczesna, bo kiedy już zauważyłem, że schną mi spodnie, czyli po jakichś piętnastu minutach, deszcz powrócił. Najpierw nieśmiało, potem z dawną siłą. Porządnie lać zaczęło w okolicach Złej Wsi i Trzęsacza. W Złej Wsi skusił mnie czarny nadwiślański szlak, którym, jak mi się zdawało, mogłem skrócić sobie dość poważnie drogę i uniknąć wspinaczki na wzgórza w Trzęsaczu. Pomysł okazał się zupełnie nietrafiony. Szlak zgubiłem kilkanaście minut później, główna ulica okazała się być ślepą uliczką, a pogoda nie pozwalała na sprawdzanie wjazdu do każdej zagrody w poszukiwaniu drogi. Bilans skrótu: przemoczone buty i pół godziny stracone.
Gdy przystanąłem pod wiatą przystanku PKS w Trzęsaczu, aby nieco się osuszyć i przeczekać najgorsze, niechcący rozerwałem sobie ponczo - dokładnie przez jego środek, od szyi do brzucha. Kilka dni później usłyszałem (nie pamiętam już od kogo, sorry!) że absolutnie i w każdym przypadku należy mieć za sobą taśmę. Niestety, nieświadomy tej mądrości ludowej musiałem poradzić sobie inaczej.
Wiedziałem, że moja kurtka w sakwach raczej nie wyschła, zresztą i tak w ciągłym deszczu by mi się nie przydała. Postanowiłem więc uczynić użytek z rozerwanego poncza. Wyjątkowe sytuacje wymagają niekonwencjonalnych rozwiązań, moje z pewnością do takich należało: skoro ponczo rozerwało mi się z przodu, dokładnie na środku, wystarczyło że przytrzymam w zębach obie połowy. Jeżeli ponczo będzie dobrze naprężone, efekt będzie taki sam, jakby nic się nie stało. Wykombinowawszy powyższe, jechałem z ponczem w zębach przez ok. 50 kilometrów.
Trasa z Trzęsacza do mostu na Wiśle w Chełmnie należała już do przyjemnych - asfalt i bardzo niewielki ruch. Szczególnie miło wspominam przejazd przez Kosowo (!), do którego prowadziła świeżo wyremontowana droga. Oczywiście, most przez Wisłę to droga krajowa nr 1, z której musiałem skręcić w lewo, ale szczęśliwie trzeba było jechać tą trasą może niecałe 2 kilometry.
Ostatnia część to dojazd z Chełmna do domu rodziców w Piaskach. Trasa przyjemna, żeby nie powiedzieć nieco nudna. Mimo że prowadzi stosunkowo niedaleko od Wisły, ani rzeki, ani drugiego brzegu widać nie było. Ciekawe były tylko tablice miejscowości, przez które przejeżdżałem. Chaos w ich ustawieniu sprawiał, że tak naprawdę nie było wiadomo, w którym miejscu zaczynają się, a w którym kończą Nowe Dobra, Górne czy Dolne Wymiary.
Informacyjnie dla spragnionych nieco większych wrażeń: z Chełmna do Grudziądza można dojechać na dwa sposoby, druga trasa prowadzi przez wzgórza nieco dalej od Wisły i jest... pełna wzgórz. Wybrałem się tam kiedyś w licealnych czasach i nieco się napociłem przy ciągłych podjazdach.
Do celu dotarłem znów w okolicach 21, chyba jednak nieco wcześniej niż poprzedniego dnia. O dziwo, wcale się nie przeziębiłem, mimo że dojechałem całkiem przemoknięty, zgryz też nienaruszony. Na marginesie, dziwię się że mój sprzęt elektroniczny, w tym moje słuchawki, okazał się pogodoodporny.
Nawet nie wiem, o której przestało padać. Tego dnia nie wyglądałem już za okno.
Zdjęć brak.