Poznań - Gdańsk! dzień trzeci: Mokre pod Grudziądzem - Gdańsk Osowa
Co prawda urząd gminy Grudziądz (nie mylić z urzędem miejskim w Grudziądzu) był po drodze, ale postanowiłem skorzystać z pomocy Mamy, która zaoferowała się podrzucić mnie do urzędu samochodem, przewożąc rower na dachu. Tym samym, trasę rozpocząłem nie w Piaskach, a w Mokrem pod Grudziądzem, na trasie wylotowej na Kwidzyn. Dotarliśmy tam ok. jedenastej.
Pogoda zapowiadała się... różnie. Od strony północno-wschodniej chmury burzowe, od strony południowo-zachodniej - czyste, błękitne niebo. Szczęśliwie rodzice wyposażyli mnie w ponczo lepszej jakości, więc nie obawiałem się specjalnie deszczu. Oczywiście, gdybym miał wybierać, wybrałbym ładną pogodę - chociażby dlatego, że wiozłem ze sobą mokre jeszcze ubrania z dnia poprzedniego, w tym przemoknięte cały czas buty.
Trasę znów wyznaczyłem z maps.google.com. Mapy ze sobą nie miałem, stwierdziłem bowiem że znam tereny, przez które będę jechać na tyle dobrze, że nie będzie to potrzebne. Okazało się, jak zwykle, różnie.
Jeszcze słowo wstępu co do trasy w ogólności. Zamierzałem jechać lewą stroną Wisły, chociażby dlatego, że było nieco bliżej, ale Łukasz (Luszi) przekonał mnie, że prawa strona jest o wiele ciekawsza i wcale nie dłuższa. Prawda jest taka, że optymalną trasę z Grudziądza do Gdańska po lewej stronie Wisły wyznacza droga krajowa nr 1, którą mimo przejścia ostatnimi czasy ruchu na autostradę A1 i tak obawiałem się jechać.
No to w drogę:
Pierwsza część trasy prowadziła, co widać na wykresie powyżej, przez wzgórza. Potem - trasa płaska jak deska - i tak już prawie do samego końca. Największa zaleta tej części trasy to przejazd przy samym wale przeciwpowodziowym (przejechałem też trochę i po wale, nie mogłem się powstrzymać). Cały czas miałem Wisłę w zasięgu wzroku, miałem też fantastyczny widok na Nowe, miasteczko na lewym brzegu Wisły, w którym to, jak to w tej części kraju, pełno budynków z czerwonej cegły.
Nad Kwidzynem wisiała wielka czarna chmura. Na drugim brzegu Wisły natomiast, w stronę Świecia - niebo nieskalane nawet pojedynczą chmurką. Nie pozostało nic innego, jak tylko zakląć szpetnie pod nosem i ruszyć w stronę chmury, która w odpowiedzi ruszyła w moją stronę. Na szczęście ponczo wywiezione od rodziców okazało się wytrzymalsze, a deszcz zachował się tak, jak zachować się powinien, czyli popadało i po 20 minutach przestało.
Kwidzyn od strony Wisły wygląda świetnie. Nie wiem, dlaczego Prusacy postanowili przy budowie grudziądzkiej cytadeli oszczędzić kwidzyński zamek, być może Kwidzyn, jako ówczesny Marienwerder, był tak istotnym centrum regionu, że postanowiono pozostawić zamek krzyżacki jako symbol germańskiej dominacji (dygresja: Marienwerder to do pewnego momentu była taka, z zachowaniem proporcji oczywiście, niemiecka plamka w polskiej okolicy), a być może po prostu podobał im się widok.
Mi się na pewno podobał, stąd fota. Swoją drogą, o minionej świetności miasta świadczą też inne - neogotyckie - budynki, które moim zdaniem dominują nad tymi powstałymi w tym samym czasie w Grudziądzu, Toruniu czy nawet Bydgoszczy i Poznaniu (nie licząc oczywiście Zamku ;) ). Najbliżej dawnemu Kwidzynowi chyba do Gdańska. Niestety, nasi bratni wyzwoliciele sporą część miasta zrównali z ziemią.
Dalej na północ:
Trasa znów bardzo płaska, asfaltowa, pusta - bardzo przyjemna. Po drodze zdarzało mi się spotykać nawet rowerzystów z sakwami - widać nie jestem jedynym amatorem takich wrażeń. Jeżeli jednak mogę na coś ponarzekać, to warto wyróżnić wiatr. Wiało potwornie, z zachodu na wschód. Za każdym razem kiedy skręcałem w kierunku zachodnim, czyli w stronę Wisły, czułem poważny opór. Może dlatego zdarzyło mi się nieco pomylić trasę i w pewnym momencie pojechać nieco na wschód. Ominęła mnie przez to panorama Gniewu, miasto oczywiście widziałem, ale z pewnej odległości.
Ciekawostka: przejeżdzałem też przez tereny, które w dwudziestoleciu międzywojennym należały do Polski, mimo tego że znajdowały się po pruskiej stronie Wisły. Okazało się, że w warmińsko-mazurskim plebiscycie udało się wyrwać Niemcom kilka wiosek naprzeciwko Gniewu. Oczywiście w 1939 roku Niemcy zamówili specjalnie dla mieszkańców tych wiosek plutony egzekucyjne. No cóż, takie czasy były.
Ciekawostka kolejna: moja trasa prowadziła przez ujście Nogatu, miejsce z fantastycznym krajobrazem, czego dowód poniżej (uciętą łódkę po prawej wybaczyć proszę pls). Zachowała się świetna zabytkowa konstrukcja śluzy, która zawierała insygnia miast wchodzących w skład obszaru Wolnego Miasta Gdańska. Znajdowałem się bowiem na dawnej granicy Polsko-Niemiecko-WolnoMiastoGdańskiej.
Ciekawostka ostatnia, ze znacznie dawniejszych czasów: jak wskazuje tablica na zdjęciu poniżej, w okolicy znajdował się stary średniowieczny słowiański gród Zantyr, który w XIII wieku przechodził z rąk pomorskich/polskich do rąk krzyżackich i w nich pozostał aż do momentu zbudowania Malborka, kiedy to po prostu stracił na znaczeniu i wszyscy o nim zapomnieli.
Na zdjęciu również śluza, o której była mowa powyżej.
Dalej trasa prowadziła przez Żuławy, wjechałem więc na teren Wolnego Miasta Gdańska:
O dziwo, dało radę odczuć pewną zmianę w infrastrukturze. Co prawda trasa prowadząca z Piekła w stronę Miłoradza była asfaltowa, ale był to najgorszy asfalt, jakim jechałem. Trudno to wyjaśnić, ale jadąc w dół musiałem pedałować i męczyłem się strasznie. Tak bardzo zadziwiła mnie ta droga, że nie zauważyłem pewnego skrętu w lewo i wylądowałem w Miłoradzu, gdzie nie powinienem był się znaleźć. Stąd taki trójkąt na mapce powyżej. Szkoda że nie miałem czasu zahaczyć o Malbork, byłem w zasadzie już na jego przedmieściach.
Trasa dalej to oczywiście trasa na zachód. Wiatr zadania zdecydowanie nie ułatwiał, a przejazd przez most na Wiśle okazał się wyjątkowo upierdliwy. Most, jak się okazuje, jest pochyły - lewy brzeg Wisły jest po prostu dużo wyżej niż prawy. Gdy już skręciłem w stronę Tczewa, musiałem chwilę odpocząć.
Przejazd przez Tczew okazał się bardzo prosty, nieco pomogła mapka w parku przed urzędem miasta. Moim celem był wyjazd na Czatkowy, zgodnie z trasą zaplanowaną przez Łukasza. Łukasz postanowił bowiem wyjechać mi na drogę i zaproponował przejazd drogami przez Żuławy. Miałem tylko spis miejscowości, na które mam się kierować (m.in. Krzywe Koło ;)), z niewielką pomocą napotkanych rowerzystów dałem sobie radę. Z Łukaszem, ubranym jak na tour de france i jadącym z takąż prędkością spotkałem się w Suchym Dębie. Po chwili odpoczynku - i rozmowie z rolnikiem popijającym Heinekena, który miał wiele cennych uwag i komentarzy (dzięki Łukasz za przypomnienie, kto to wyskoczył z tą taśmą) ruszyliśmy w stronę Gdańska (Łukasz z kopyta, ja z okrzykiem - "czekaj, kurde bele!").
Mijała dziewiętnasta. Czas kończyć, albo przynajmniej tak mi się zdawało.
W zasadzie od momentu gdy spotkałem Łukasza, towarzyszyło mi dziwne - i błędne - przeczucie, że jestem już przy mecie. Jeszcze tylko parę wiosek na wysokości Pruszcza Gdańskiego i jesteśmy na miejscu. Oczywiście, przez te parę wiosek przemknęliśmy dość szybko, ale jak już minęliśmy ostatnią z nich (Krępiec), zaczęły się schody. Może nie dosłownie, ale nadmotławską trasę z betonowych płyt mój rower, moje siodełko, a razem z nim i ja znosiliśmy źle, w porywach do bardzo źle. Wobec powyższego siadła dość mocno prędkość. Czyli znowu - pewne trasy, nawet te oszlakowane (a ta do takich należała) - po prostu nie nadają się na przejazd rowerem trekkingowym z obciążeniem sakwowym.
Jako pocieszenie, udało się strzelić taką oto fotę:
To zdjęcie jednoznacznie wyjaśnia skąd się biorą chmury. Jest to niezbity dowód, że przed wynalezieniem przez człowieka kominów chmury produkowały ewentualnie jedynie wulkany.
W oddali widać już było wieżę Kościoła Mariackiego. Gdańsk! Najpierw Olszynka, potem Stare Przedmieście i Główne Miasto. Chyba zachłysnąłem się nieco wrażeniem - błędnym, oczywiście - że już jestem na miejscu. Spodziewałem się jedynie szybkiego przejazdu po gdańskich ścieżkach rowerowych, których jakość zachęciła mnie do odbycia tego wypadu, jednak Łukasz słusznie tonował mój nastrój, przypominając że musimy dojechać na Osowę, a to się wiąże z pokonaniem stu metrów w różnicy poziomów. Nie, nie w dół.
O ile na Głównym Mieście jeszcze było jasno, to we Wrzeszczu - już zupełnie ciemno. Chyba dochodziła już 22. W nagłym przypływie euforii i kompletnym braku świadomości tego, co czekało mnie w przeciągu nadchodzącej godziny postanowiłem uczcić zakończenie wyprawy opakowaniem lodów Carte d'Or, smak bez znaczenia. Łukasz zaczął wyjaśniać, że może być to trudne ze względu na porę, ale zaapelowałem do jego poczucia patriotyzmu lokalnego uświadamiając mu, że jeżeli odwiedzając mnie w Poznaniu zażyczy sobie Carte d'Orów nawet o czwartej rano, to je dostanie (Łukasz, nadal jestem gotów spełnić groźbę). We Wrzeszczu i na Niedźwiedniku nie było.
Na Niedźwiedniku, bo skręciliśmy w ulicę Słowackiego. Jechalibyśmy zwykłą trasą Łukasza, czyli Lasami Oliwskimi, ale chyba jednak z sakwami byłoby tam zbyt ciężko. Dodatkowo, moje oświetlenie zupełnie odmówiło posłuszeństwa.
Dochodziła 23, gdy wspinaliśmy się chodnikiem przy Słowackiego - górskiej dwupasmówce, ruchliwej chyba nawet nad ranem. Powiem tyle - o ile od pewnego czasu doskwierał mi lekki ból w lewym kolanie, to teraz o uwagę zaczęło dopominać się i prawe. Po trzykroć hardkor i punkt krytyczny wyjazdu. Gdańszczanie, podziwiam Was i ukłony biję, a szczególnie Łukaszowi, bez którego asysty pewnie i bym dotarł na Osową, ale może nawet i dwie godziny później.
Po długiej, zbyt długiej wspinaczce znaleźliśmy stację benzynową, a na niej Carte d'Ory. Honor Gdańska jako miasta średniej wielkości został uratowany. Potem czekała nas jeszcze ekwilibrystyka w postaci kluczenia po wioskach i lasach - okazuje się że nie tak łatwo dojechać na Osową ze Słowackiego, jeśli nie jedzie się obwodnicą.
Na sam koniec z radości zaliczyłem kraksę na rondzie koło Renku, podjeżdżając z ukosa na zdradliwy, jak się okazało, krawężnik. Dotarliśmy coś około 23.30, jeżeli mnie pamięć nie myli, po czym wypiliśmy piwko albo dwa, spałaszowaliśmy lody i zakończyliśmy dzień.
Mission accomplished.
Co oczywiście nie oznacza, że nie wsiadałem już na rower! W końcu był dopiero czwartek, a ja zostałem w Gdańsku do niedzieli.